Filmowa Bucket List, czyli co by tu obejrzeć.

by oscetc

Zwierz ostatnio zaproponowała, żeby blogerzy, których łączy pewna liczba znajomych pod niebieskim logo i, mówiąc mniej cynicznie, sympatia do kultury, stworzyli listę filmów, które można polecić osobie, której kino jest bardziej lub mniej obce. W wyzwaniu nie chodzi o to, żeby pokazać produkcje najważniejsze, kultowe czy pojawiające się na milionie list ‘must see’. Pozostawia to szerokie pole do popisu dla blogera. Ku pokrzepieniu serc i ku, less likely, rozwojowi umysłu, poniżej lista dziesięciu filmów (plus bonusowo 10b, bo nie mogłam się oprzeć), które poleciłabym zjadaczom tv tudzież tym, co bez sygnału chcą obejrzeć coś, co ktoś, w sensie ja, uznał za fajne. Bo nie ukrywajmy, w oglądaniu filmów nie chodzi tylko o to, żeby oglądać te, które ktoś uznał za najlepsze, ale żeby oglądać takie, które dadzą każdemu trochę rozrywki.

1. Władca Pierścieni

Co roku, kiedy oglądam świat najchętniej z perspektywy kanapy, bo na zewnątrz zimno, biało, a to co niedawno było mokre, robi się bezczelnie śliskie, budzi się we mnie jedno pragnienie. No dobra, kilka pragnień, ale kawy i herbaty z mlekiem pragnę zawsze, a książki mam w zasięgu ręki właściwie ciągle. Ale jest to jedno pragnienie, które narasta i wiem, że nie będę potrafiła mu się oprzeć. Najpierw nadchodzi taka mała, nieśmiała myśl – a może by tak obejrzeć Władcę Pierścieni?  Potem myśl perfidnie dorasta – ej, skoro już raz obejrzałaś dodatki do obu Hobbitów (będzie, będzie omówienie dodatków do drugiego rozszerzonego Hobbita, ale pewnie w styczniu), to może by tak powtórzyć oba filmy, a potem obejrzeć Władcę Pierścieni? Myśl rośnie, by osiągnąć rozmiary Saturna, podjudza coraz bardziej – ej, no, zrób maraton filmowy, a potem, albo w trakcie, przeczytaj jeszcze raz wszystko Tolkiena, co masz w zasięgu ręki. Jeszcze się opieram, ale wiem, że koniec jest bliski, nie dam rady i spędzę weekend przyklejona do ekranu, a potem po prostu wszystko jeszcze raz przeczytam. W tym roku chociaż mogę się usprawiedliwiać, że przecież wchodzi do kin ostatnia część Hobbita, no więc jak to tak można nie obejrzeć i nie przeczytać, ale obawiam się, że za rok będzie to samo i tak co roku. Wtedy będę się pewnie usprawiedliwiała zimą i śniegiem, i tym, że idą święta, i w ogóle, szczególnie w ogóle.

Władca Pierścieni to jeden z moich ukochanych filmów ever. Wiem, że ma wady, wiem doskonale, a różnice między tym, co stworzył Tolkien a tym, co zrodziło się w głowie Jacksona są ogromne, ale who cares? Ważne, że to wielki film, imponujący, film, który daje (biorąc pod uwagę całość serii) ponad dziewięć godzin znakomitej rozrywki. No i bądźmy szczerzy, co prawda część świata słyszała przedtem o McKellenie czy Mortensenie, ale dzięki Jacksonowi wiemy, że istnieje ktoś tak śliczny jak Orlando Bloom. Można nie lubić fantasy, można nie lubić kina epickiego, ale Władcę Pierścieni trzeba obejrzeć, choćby po to, żeby każdy, nawet największy cynik, dostał szansę wzruszenia się na scenie, kiedy na szczytach gór zapalają się ognie. A tak przy okazji, nastawcie się na wejście w tryb oszczędzania – po tym filmie chyba każdy zaczyna odkładać kasę na podróż do Nowej Zelandii.

2. Śniadanie u Tiffany’ego

Jest wiele komedii romantycznych, jest wiele filmów obyczajowych, ale Śniadanie u Tiffany’ego jest tylko jedno. Można temu filmowi wiele zarzucać, przede wszystkim niezgodność z książką, ale znowu, who cares? Nowy Jork, wystawy największych i najwspanialszych sklepów, w tym Tiffany’ego, światowe życie, przyjęcia. Czego można chcieć więcej od życia? Śniadanie u Tiffany’ego to jeden z moich ulubionych filmów. Jest w nim wszystko, czego można chcieć od filmu prezentującego i relację dwojga osób, i niesamowity świat. Prosta historyjka – ona pragnie pieniędzy i wybiera partnerów, którzy mogą jej zapewnić wygodne życie. On – pisarz, który żyje z pieniędzy bogatej partnerki. Zostają sąsiadami i wkrótce zaprzyjaźniają. Mówiłam, że to prosta historia. Dlaczego więc tego filmu nie można sobie odpuścić? To też jest proste. Bo jest w nim fenomenalna Audrey Hepburn i mimo że wiem, iż Capote widział w tej roli Marylin Monroe, nie wyobrażam sobie innej Holly. Dlaczego jeszcze? Bo jest w nim ujmujący i przeuroczy George Peppard (jeżeli pamiętacie Hannibala z serialowej Drużyny A, that’s the guy) – jego Paul jest wyjątkowy. No i jest rudy kot, a koty są miłe, a jeśli do tego są rude, to już w ogóle szóstka w lotto. A jeśli połączycie przystojniaka, ślicznotkę, rudego kota i ulewny deszcz, dostaniecie świetny film. I takie jest Śniadanie u Tiffany’ego.

3. Powrót Kapitana Niezwyciężonego

Nie jestem wielką fanką musicali. Owszem, od czasu do czasu zdarza mi się, zazwyczaj mimochodem, zanucić Do you hear the people sing, ale ku wielkiej uldze tłumów, jest to niezwykle rzadkie zjawisko. Niestety śpiew nie jest jednym z moich talentów. Powrót Kapitana Niezwyciężonego to film właściwie u nas nieznany, a wielki to żal. W czasie II wojny światowej Kapitan Niezwyciężony walczył z nazistami. Traktowano go jak bohatera. Jednak historia i polityka bywają niesprawiedliwe. Kapitana oskarżono o wspieranie komunistów. Cóż robi wtedy bohater? Obvious. Wyjeżdża do Australii. Wcale mu się nie dziwię – ciepło, słonecznie, przyjemna woda, sama bym chętnie wyemigrowała. Kapitan niestety nie korzysta z uroków wakacji, nie radzi sobie z przeciwnościami losu i popada w alkoholizm. Musi się jednak zebrać do kupy, w końcu ojczyzna wzywa. Dlaczego trzeba go obejrzeć? Bo to film niezwykły. Światowa filmografia dopiero niedawno odkryła kino antybohaterskie, a Philippe Mora zrobił to ponad trzydzieści lat temu. Mora jest świetnym reżyserem, możecie w ramach bonusu do dziesięciu must see, dopisać Swastykę w jego reżyserii – kolejna rzecz nie do przegapienia. Reżyser to pierwszy plus dodatni, ale są jeszcze przynajmniej trzy. Zdobywca Oskara za Małą Miss, Alan Arkin (pamiętacie wspierającego dziewczynkę dziadka? That’s the guy), w tytułowej roli rządzi. Zakochałam się w nim po tym filmie. Nieśmiertelny Christopher Lee, który – uwaga, werble, śpiewa i to jak śpiewa – wierzcie mi, scena, w której kusi Kapitana, podrygując, kiedy za nim podrygują prawie nieubrane panie, zostaje w pamięci na zawsze. No i ostatni plus dodatni – piosenki, świetnie wkomponowane w fabułę, zabawne, a Bullshit mogłabym mieć jako dzwonek telefonu.

4. Siedmiu wspaniałych

Kiedy byłam dzieckiem, jakieś dwa stulecia temu, telewizja puszczała w niedzielne południe westerny. Oglądałam je namiętnie, jak przyklejona do telewizora. Dzięki temu nie są mi obce klasyki takie jak, dla przykładu, W samo południe, Dyliżans czy Rio Bravo. O ekranizacjach Karola Maya nawet nie będę wspominać (kochałam książki Karola Maya w dzieciństwie, a dzisiaj nadal bardzo je lubię). Większość westernów była dobra, czasami świetna, ale jest jeden, który kocham miłością wielką. Siedmiu wspaniałych. Typowa historia – małe miasteczko, źli bandyci i grupa tych dobrych, którzy muszą zbawić mikroświat. Oklepane? Jak najbardziej, ale – znowu – who cares? Jest wiele powodów, dla których kocham ten film, co najmniej dziesięć. Po pierwsze siedmiu wspaniałych. Siedmiu rewolwerowców w zabójczej misji. Siedmiu fajnych aktorów. Przepiękny i wspaniały Yul Brunner. Wielce przeze mnie kochany Steve McQueen. Mocarny Charles Bronson. Cudny Robert Vaughn. Niezwykły James Coburn. Niezapomniany Brad Dexter, no i śliczny Horst Buchholz. Jeżeli te siedem powodów wam nie wystarcza, to mam w zanadrzu jeszcze trzy. Pierwszy to bad guy – wspaniały i wielce przeze mnie kochany Eli Wallach. Jeżeli pamiętacie uroczego dziadka – scenarzystę z The Holiday – tak, that’s the guy. Niesamowita kariera, niezwykły człowiek, świetny aktor. Siedmiu wspaniałych ma kilka świetnych cytatów, poczynając od: „You came back … to a place like this—why? A man like you—why?”, który pięknie podsumowuje misję siedmiu wspaniałych. Bo dlaczego tacy ludzie bronią wioski na końcu świata? Bo trzeba i because they can. Dorzućcie do tego tekst, który mówi jeden z mieszkańców wioski do bohaterów: “You’re like the wind, blowing over the land and … passing on … ¡Vaya con Dios!”. I to jak oni postrzegają swoje życie: „The Old Man was right. Only the farmers won. We lost. We’ll always lose.” Jeszcze wam mało? Mam jeszcze jeden plus dodatni: motyw przewodni, który będzie z wami długo po seansie i sprawi, że kiedy go gdzieś później usłyszycie, wasze myśli powrócą do rewolwerowców odjeżdżających w stronę zachodzącego słońca.

5. Pan i władca: na krańcu świata.

Takie zestawienie nie mogłoby istnieć bez filmu o morzu. Bo co to by było za podsumowanie bez filmu o marynarzach, oficerach i morskich bitwach. Film, opaty na świetnych książkach Patricka O’Briana, Kapitan Jack Aubrey i jego dzielni ludzie ścigają francuską jednostkę w czasie wojen napoleońskich. Dlaczego warto, mimo że film jest długi i nie wszystkich zachwyca tak jak mnie? Zdjęcia są fenomenalne – Pan i władca jest przepiękny. Choćby dlatego warto go obejrzeć. A poza tym muzyka, która stanowi świetną kompilację utworów stworzonych na potrzeby filmu i klasyki, w tym świetne Into the Fog. No i warto obejrzeć ten film dla aktorów, chyba dla nich najbardziej. Russell Crowe w szczytowej formie – kiedy stoi na szczycie masztu i patrzy na horyzont, nabierzecie ochoty, żeby pożeglować daleko za horyzont. Pojawia się też wielce przeze mnie lubiany James D’Arcy. Na deser zostawiłam najlepszego Paula Bettany’ego. Jeżeli kojarzycie Obłędnego rycerza, to ten koleś, który latał na początku filmu nago. Jego Maturin, badacz i lekarz, jest niesamowity. Pan i władca: na krańcu świata to film, który trzeba obejrzeć, by nabrać szacunku do morza i obudzić w sobie chęć podróżowania w odległe zakątki, no i po to, żeby zobaczyć, do czego może przydać się mgła.

6. The Avengers

Zdziwieni? Wiem, że to nie jest film, który najszlachetniejsi ludzie Hollywood wrzuciliby na listę must see, ale nie jestem na liście płac Fabryki Snów. Czy może być coś wspanialszego na zimowy/jesienny/wiosenny/letni wieczór niż film o superbohaterach, w których trzy czwarte rzeczy wybucha, a jedna czwarta staje w ogniu? Come on! Nie oszukujmy się – filmy, w których dużo się dzieje to coś co lubi każdy tygrys. Zabawny scenariusz, śliczne wymiany zdań, dużo wybuchów – czy wspominałam już o wybuchach? No i mieszanka największych bohaterów nie tylko tego świata. W pakiecie wynalazca o wybujałym ego, Tony Stark aka Iron Man; bóg pioruna, agentka wywiadu, która prowadzi ciekawe przesłuchania (jakże przeze mnie nielubiana Scarlett Johannson); znakomity łucznik, niezniszczalny i wieczny żołnierz plus naukowiec, który robi się mocno zielony, kiedy coś go wkurza. To dopiero jest drużyna…, a jak wiadomo przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę. Są oczywiście źli, w tym śliczny Tom Hiddleston, jakaś struna w duszy chce posłuchać, kiedy krzyczy: Kneel before me, mimo że to zło w czysterj postaci. A w bonusie ładni chłopcy, do wyboru, do koloru i – podobno – ładna dziewczyna. Czysta rozrywka, ale przecież wiadomo, że czysta rozrywka to jest coś.

7. Victor Victoria

O tym filmie można powiedzieć wiele dobrego. Świetna muzyka. Znakomita Julie Andrews, która podbiła serca obu płci. Partnerują jej, równie udanie, James Garner, Lesley Ann Warren, cudny Alex Karras, Robert Preston, a w bonusie, zanim stał się krasnoludem, John Rhys-Davies. Mimo że nie lubię musicali, to już drugi film tego typu na mojej liście, ale nie mogę się oprzeć urokowi Victor Victoria i urokowi Julie Andrews, którą kocham również za Relative Values. Prawda jest taka, że obejrzałabym wszystko, gdyby zagrała w tym Julie Andrews, nawet horror o potworze z bagien. Dlaczego film znalazł się w moim zestawieniu (poza sympatią do aktorki oczywiście)? Z prostego powodu – nie można nie chcieć obejrzeć filmu, w którym kobieta, by robić to, co kocha, przebiera się za mężczyznę, który przebiera się za kobietę, prawda? A poza tym, wierzcie mi, warto sprawdzić, jak wyłudza się posiłki w najlepszych knajpach.

8. Shrek

Jest dużo animacji, które lubię. Pierwsza i druga Epoka lodowcowa są świetne, Planeta 51 wprowadza dużo świetnych motywów, polski dubbing do Robotów jest genialny, Wall-E jest absolutnie prześliczny. Moja lista animacji mogłaby być długa, zapchałaby kilka takich zestawień. Dlaczego więc wybieram pierwszego Shreka? Gdyby nie Shrek, nie byłoby więcej animacji. To pierwsza, od wielu lat, produkcja tego typu, która wzbudziła powszechne zainteresowanie i zdobyła nie tylko Oskara we własnej kategorii, ale też nominację za najlepszy scenariusz. Scenariusz, który wykorzystywał motywy wielu filmów, stawiając na głowie to, co znamy z typowych bajek. Główny bohater to nie super przystojny książę na białym koniu, ale wielki, paskudny ogr, który jest jak cebula, ma warstwy. Księżniczka też trochę lewa, wielki smok to niespodzianka, a wierny rumak to tym razem niezwykle wygadany osioł. Po wielu latach animacja jest słaba – wszystko się rozwija, ale kiedy w kinach pojawił się Shrek była więcej niż przełomowa. Warto dla polskiego dubbingu i tekstów typu: Shrek, ja w dół patrzę. Jeżeli oglądaliście inne animacje, w jakiś sposób pomijając akurat tę, będziecie może rozczarowani jakością grafiki, ale pamiętajcie, że to film, który na nowo napisał historię animacji. Absolutne must see, a jeśli się rozpędzicie, to obejrzyjcie od razu część drugą ze ślicznym nawiązaniem do Władcy Pierścieni, możecie pominąć słabszą trójkę, by docenić część ostatnią, a w bonusie epizody specjalne – świąteczny i halloweenowy.

9.To cudowne życie

Jestem mocno nietypowa, bo nie przepadam za Świętami Bożego Narodzenia. Nigdy nie była to moja ulubiona część roku, przecież jest zimno… Nie lubię ubierać choinki etc, etc. Jest jedna rzecz, związana ze Świętami, którą lubię – filmy świąteczne i świąteczne odcinki seriali, z Doctor Who Christmas Special na czele. Moja półka z filmami ugina się pod ciężarem filmów świątecznych. Na czele jest oczywiście To właśnie miłość, ale chętnie wracam choćby do Elfa. Gdybym miała wybrać jeden film, który trzeba obejrzeć w Święta, wybrałabym To cudowne życie. Główny bohater, George, to dobry człowiek, który ma udaną rodzinę, ale przypadkiem traci wszystkie pieniądze. Postanawia popełnić samobójstwo i wtedy spotyka dość niezwykłego anioła, Clarence’a, który walczy o skrzydła. Jak przekonać niedoszłego samobójcę, że życie jest wspaniałe? Wystarczy mu pokazać, jak wyglądałaby rzeczywistość, gdyby nigdy nie istniał. Wierzcie mi, każde istnienie ma znaczenie. I pamiętajcie, zawsze, kiedy odzywa się dzwonek, jakiś anioł zyskuje skrzydła i no man is a failure who has friends.

10a. An Adventure in Space and Time

Film nowy, wyprodukowany z okazji pięćdziesiątych urodzin serialu Doktor Who. Znakomita opowieść o narodzinach i początku filmowania przygód podróżnika w czasie i przestrzeni. Przy okazji świetnie pokazano, jak funkcjonowało BBC w latach sześćdziesiątych XX wieku. Warto obejrzeć dla znakomitego aktorstwa – przede wszystkim Davida Bradleya w roli Pierwszego Doktora, Williama Hartnella. Obowiązkowa produkcja dla wszystkich, którzy chcą zajrzeć za kurtynę i zobaczyć, jak działała kiedyś telewizja, jak powstawały seriale, skąd czerpano inspiracje. W bonusie – kto obejrzy, dowie się, skąd się wzięły w Doktorze Who round things, a przecież we love the round things.

10b. Drużyna A

Nie mogłam sobie odpuścić umieszczenia tego filmu w zestawieniu. Byłam i jestem wielką fanką serialu. Aktualnie odświeżam go sobie od zera i nadal mnie bawi. Obawiałam się filmu, bo przecież jeżeli jesteśmy fanami produkcji, to zawsze pozostaje lęk, czy nowa odsłona utrzyma jakość oryginału. Film mnie pozytywnie zaskoczył, spodziewałam się totalnej klapy, a dostałam masę czystej rozrywki, przy czym warto zauważyć, zę kocham głupie filmy, w których lata się czołgiem. Plus udane camea. Plus fajna obsada, chociaż nie wielbię Liama Neesona czy Bradleya Coopera, a tym bardziej Quintona Jacksona, to kocham wielką miłością Sharlto Copleya, a tutaj jest absolutnie cudowny. O bonusie w postaci Patricka Wilsona wspominam jedynie na marginesie. Dlaczego trzeba? Bo fajnie zobaczyć, jak na dużym ekranie odżywają ukochane serie z lat osiemdziesiątych XX wieku. Można zrobić fajny film, utrzymując ducha oryginału? Można i można się świetnie bawić, obserwując przygody soldiers of fortune. W końcu I love it when a plan comes together.

Moja lista jest zdecydowanie za krótka, ale usilnie starałam się zamknąć ją w dziesięciu filmach. Nie mogłam się oprzeć temu, by dodać jeszcze jeden w bonusie. Pominęłam choćby Some Like It Hot, Piratów z Karaibów, Króla Artura (a kocham Króla Artura), Przeminęło z wiatrem, Men in Black, Ocean’s Eleven czy Odlot, a każdy jest wyjątkowy i ważny, i trzeba je obejrzeć. Zasady to jednak zasady i choć można je nieco nagiąć, to niekoniecznie łamać. Zostawiam was zatem z listą dziesięciu i pół filmów z listy must see.